top of page

 

 

 

doula Kraków, hipnoporód
                                                                Trochę śmieszna historia porodowa, czyli nasz                 nieplanowany poród bez asysty.

 

 

 

 

(opis porodu z postu umieszczonego na grupie FB "Poród domowy")

Dwa pierwsze porody szpitalne, piękne hipnoporody, które na zawsze zmieniły mnie jako kobietę, dzięki którym odnalazłam swoją drogę i dzięki którym robię dziś to co robię czyli wspieram kobiety na ich drodze do macierzyństwa, przy porodzie, ale też które zainicjowały rozwój osobisty o jakim mi się wcześniej nie śniło.

Trzecia ciąża nie pozostawiła wątpliwości, tym razem będzie w domu. Przebieg ciąży wzorowy, wszystko idealnie fizjologiczne...a może to po prostu bycie mamą dwójki sprawiło, że nie miałam czasu na posypanie się;) Termin na 08 kwietnia ale wiedziałam, że będzie chwilę przed. No i oczywiście będzie kolejny hipnoporód :)

Zostawiłam sobie marzec dla siebie (do tej pory nadal prowadziłam warsztaty i wspierałam inne kobiety). To miał być czas dla mnie na przygotowanie. Ale po kilku marnych próbach sesji relaksacyjnych stwierdziłam z całym przekonaniem - hipnoporód, czyli ten stan mózgu w którym przechodzimy na nasz instynkt w pełni pozwalając porodowi "zadziać się" jest już we mnie i nie potrzebuje się już do niego przygotowywać. Poczułam, że tylko będąc w pełni świadomą i obudzoną będę równocześnie w pełni zrelaksowaną.

Miałam grafik swojej położnej Małgorzata Szuba wystarczyło już "tylko" wystrzelić się w termin jej wolnego od pracy (jak nie da się to cóż, w imię najwyższego dobra będzie w szpitalu). Ostatnie dni przed to już tylko obserwacja swojego ciała, co się działo a co wiedziałam, że przybliża ten czas. Oraz obserwacja rzeczy, które działy się wokoło. Kolejne kobiety "dołączały" do wsparcia tego czasu (w pierwszym porodzie poczułam je dopiero w trakcie porodu, całe pokolenia przed i po mnie które dawały mi siłę). Dołączyły się żywioły, aniołowie już dawno obstawiły teren (nie, to nie przenośnia).

W nocy z niedzieli na poniedziałek ok 00:40 budzi mnie ból miesiączkowy, żadna nowość. Idę do łazienki która bezpośrednio jest połączona z naszą sypialnią, a w tym czasie dzieciaki przebiegają do naszego łóżka (conocne pospolite ruszenie ;)). Córa lat prawie 4 spotyka mnie w toalecie i widząc mnie nachylona nad umywalką kołyszącą biodrami pyta co robię. A ja tak po prostu stwierdzam, że chyba dzidziuś chce się już urodzić (nie chciałam tego powiedzieć, samo wyszło z moich ust). Na co ona "aha" i idzie spać dalej do naszego łóżka. Mąż pyta co się dzieje, ja że nic śpij sobie, zaraz przyjdę się położyć. Tylko, że odczucia z miesiączkowych nagle przechodzą w skurcze, niezbyt intensywne, krótkie bo ok 30-40 sek ale częste co 3-2 min. Po doświadczeniach drugiego porodu nie było to nic specjalnego dla mnie, takich akcji miałam na pęczki przed tamtym porodem, zawsze przepowiadające. Wiec spokojnie czekam, aż się wyciszy, zresztą Gosia akurat na dyżurze do 7 rano. Bez jaj, poczekam aż skończy dyżur ;)

1:30 rozmawiamy już na tel, że "coś się dzieje" ale pewnie się wyciszy, no ale jakby co to żeby wiedziała, że możemy wpaść nagle (do szpitala mamy niedaleko ok 20min jazdy). W miedzy czasie zdecydowałam się jednak obudzić męża żeby mi pomógł masażem i siostrę Małgorzata Jedlińska, która ze swoim 4 miesięcznym pierworodnym specjalnie zjechała do nas na tą okazję.

Wybieram prysznic i masaż kości krzyżowej jako metody łagodzące odczucia tego "niby porodu". Z przykrością stwierdzam, że mój mąż zapomniał jak się masuje i uciska (ćwiczyliśmy przed dwoma porodami, tym razem brakło czasu, zresztą myślałam że to jak z jazdą na rowerze), a może ja stałam się w miedzy czasie wybredna od kiedy sama zajęłam się masażem. Skurcze nadal wahają się między 30 a 40 sek, co 3-2 min. Ale z ciepłą wodą na brzuch i plecy, z mężem masującym I mną mrucząca to co czuję naprawdę ledwo może wydawać się prawdziwym porodem (mimo głębokiego relaksu pamiętam odczucia z pierwszych dwóch porodów jako dużo bardziej intensywne).
Nagle przychodzi wyciszenie. Moja pierwsza myśl "super, w końcu się wyciszą, to jednak były przepowiadające" ...oj jak bardzo byłam w błędzie ;) to co wydawało mi się końcem było fazą przejścia, czyli pełne rozwarcie. Kolejny skurcz lekki, poczułam ucisk na odbyt...pierwsza myśl "o kur*** jednak rodzę" natychmiast odwróciłam się do męża i tylko powiedziałam jak bardzo mi przykro, że się pomyliłam, że nie zdążymy, że musi mi pomóc przyjąć to dziecko bo zaraz urodzę...on w panice jeszcze pyta czy na pewno nie zdążymy i podejmujemy komiczną próbę ubrania się i wyjechania. A dokładnie moja siostra szuka mi w desperacji części garderoby (bo oczywiście nic nie przygotowałam bo po co), udaje mi się założyć spodnie a nawet skarpetki! po czym już w drzwiach sypialni stwierdzam, że lepiej jak się wysikam przed wyjazdem i cofam się na sedes....na którym mam pierwszy skurcz party. To był TEN moment kiedy w końcu dotarło do mnie, że nie zdążymy dotrzeć do szpitala...padłam na podłogę w dziwnym akcie próby spowolnienia akcji z pupą w górze i twarzą przy podłodze - pozycja mająca na celu mniejszy nacisk na szyjkę (w sumie nie wiem po co to zrobiłam bo przecież nie że mieliśmy najmniejszej szansy dojechać do szpitala czy nie czekaliśmy na przyjazd położnej ;P) . Na szczęście szybko kapnelam się jak bezsensowne to było i przybrałam moją ulubioną pozycję czyli kolankowo łokciowa wersja domowa czyli opierając się na szafce przy zlewie. Dwie Gosie na telefonie zabezpieczały cały proces, a mąż gotowy do przyjęcia dzieciątka podziwiał wyłanianie się główki. Nie jestem pewna ile partych to potrwało, jak dla mnie ok 4 ale mogę się mylić. Czułam dokładnie jak rodziła się główka, to było niesamowite. I w końcu całe dzieciątko wylądowało w rękach swojego tatusia (no może nie dosłownie, bo jak to sam stwierdził potem "zgrabnie ześlizgnęło się na materac pode mną, a ja asekurowałem główkę";)) i tu nastąpił ten moment który dla mojej ekipy trwał wieczność czyli moment do pierwszego płaczu. Wszyscy w szoku nawet nie zauważyliśmy "co się urodziło", dopiero po pewnym czasie sprawdziliśmy, że to chłopiec! Mieszko urodził się o 2:25 czyli ok 1,5 godz od pierwszych skurczy. Nie planowałam porodu lotosowego, ale okazało się, że poczekamy na odpepnienie do zakończenia dyżuru przez naszą położną. Siostra nakarmiła swoje dziecię i pomogła mi z urodzeniem łożyska (studia weterynaryjne nie poszły na marne przy tym całym wydarzeniu ;)). Łożysko całe, krocze też :)

Jedną z tych rzeczy po, którą zapamiętam jako najbardziej przyjemną, to położenie się na kanapie w salonie (bo przecież dzieci zajęły łóżko), przed kominkiem który płonął dając cudowne ciepło. Ale długo jeszcze wszyscy wychodziliśmy z szoku.

Z całego serca dziękuję każdej istocie, która była z nami tej nocy, a w szczególności trzem: mojemu mężowi za zaufanie, mojej siostrze za całą pomoc przed w trakcie i po, oraz naszej położnej za jej stoicki spokój <3 <3 <3

Praktyczne myśli z tego wydarzenia, może komuś się przyda :)
- przygotujcie sobie ubranie na ew. wyjazd do szpitala, żeby wasza ekipa porodowa nie musiała biegać w panice szukając wam majtek zamiast być z wami ;)
- wygodne miejsce do leżenia już po urodzeniu dziecka a na urodzenie łożyska jest równie ważne (a może i nawet wazniejsze) jak miejsce gdzie rodzi się dziecko... sumie nawet ważniejsza bo podczas samego porodu jest tyle emocji, że mnie przynajmniej było wszystko jedno gdzie jestem, a po kiedy zaczyna doskwierać wszystko dobrze jest leżeć wygodnie. O mało co nie przegalipiśmy czasu na urodzenie łożyska bo tyle mi zajęło żeby się wygodnie ułożyć ;)
- jak macie starsze dzieci ale takie jeszcze małe (u mnie prawie 4 i 2,5 lat) to znajdźcie dla nich dobrą rozrywkę na pierwsze dni, najlepiej cały cyrk ;)
- domowy rosół po porodzie to jest to :D

bottom of page